Były sobie trzy ptaki: Rudy, Chudy i Nijaki. Poszczególne zespoły wstają po kolei. I pragnęły nade wszystko wygrać konkurs tańca disco. Wykonują dowolny ruch w rytm muzyki. A ten drugi, Chudy Ptak, w dyskotece tańczył tak. Dzieci siadają, zostaje zespół Chudych.
Bycie żoną swojego męża ma pewne zalety – pełne konto i nadmiar wolnego czasu. W zamian wystarczy tylko pilnować, by mąż nie zapominał, dzięki komu żyje pełnią szczęścia. Układ działa jak w zegarku, ale do czasu… Jolka, Martusia i Kama pewnego dnia odkrywają, że w metryce lat im przybywa, nie ubywa, pojawiają się kurze łapki, dodatkowe kilogramy, a w życiu ich mężów inne postanawiają zmienić swój stan cywilny, zanim zrobią to ich mężowie. Tylko te nieszczęsne intercyzy… W tej sytuacji można zrobić tylko jedno. Zostać bogatą to tylko było takie proste… Olga Rudnicka (ur. 1988 r.) – autorka poczytnych powieści kryminalnych takich jak „Natalii 5”, „Zacisze 13”, „Fartowny pech”, „Diabli nadali” i innych, asystentka osób niepełnosprawnych. Kocha podróże, góry, zwierzęta, a nie znosi gotowania, prasowania i hipokryzji. Silnie związana ze Śremem, swoim miastem rodzinnym, i nie zamierza tego zmieniać. Jej powieści cenione są za humor, wartką akcję, błyskotliwe intrygi i bohaterów, których można pokochać lub znienawidzić, ale z pewnością nie można przejść obok nich obojętnie. Do tego, ciągłe czepialstwa ludzi nie posiadających nigdy żadnej Hondy, którzy mieszali z błotem jej wysokoobrotowe silniki, nie rozumieli charakterystyki oraz idei takiego silnika, nie rozumieli czym jest VTEC, nie mieli pojęcia jak jedzie samochód z takim silnikiem, przez pryzmat suchych cyferek: pojemności oraz wartości Nm oceniali
Do skakankiByły sobie trzy Japonki: Cypka, Cypka Drypka, Cypka Drypka Pimpamponi, Było sobie trzech Japonów: Cap, Capcarap, Capcarap Limpamponi. Cap poślubił Cypkę, Capcarap - Cypkę Drypkę, Capcarap Limpamponi - Cypkę Drypkę Pimpamponi.
Trzy pociechy. Dziadkowie muszą mieć stalowe nerwy. Były sobie trzy dziewczynki Olga, Zuzia i Amelka, chociaż w domu krzyku dużo ale jaka radość wielka. Choć w pokoju rozsypane zabawki dokoła, chociaż nieraz piski głośne zabawa wesoła. Miło patrzeć na figielki kochanych mych dziatek, bo to teraz jest nieznany ich maleńki światek.
1. Kiedy jesteś w windzie sam na sam z jedną osobą, poklep ją w ramię, a potem udawaj (lub twierdź), że to nie ty. 2. Naciśnij przyciski i udaj, że cię pokopał prąd. Uśmiechnij się i spróbuj jeszcze raz. 3. Zapytaj, czy możesz nacisnąć przyciski za innych ludzi, lecz naciśnij te niewłaściwe. 4. Zadzwoń do psychiatry (lub telefonu zaufania) z telefonu znajdującego się w windzie i zapytaj czy nie wiedzą na którym piętrze właśnie się znajdujesz. 5. Przytrzymaj drzwi otwarte i powiedz, że czekasz na przyjaciela. Po chwili pozwól drzwiom się zamknąć i powiedz: "Cześć Tomek, jak minął dzień?" 6. Upuść pióro (lub długopis) i zaczekaj aż ktoś schyli się aby je podnieść, wtedy krzyknij "to moje!" 7. Weź ze sobą aparat i zrób zdjęcie każdemu kto jest w windzie. 8. Przenieś swoje biurko do windy i za każdym razem gdy ktoś wejdzie do środka, pytaj czy byli umówieni. 9. Rozłóż na podłodze planszę do gry i pytaj ludzi, czy mają ochotę zagrać. 10. Postaw pudełko w rogu windy i za każdym razem gdy ktoś wejdzie do środka, pytaj czy słyszy jak coś tyka 11. Udawaj, że jesteś z obsługi lotów i sprawdzasz procedury bezpieczeństwa i opuść windę z pasażerami. 12. Pytaj: "Czy czułeś to?" 13. Stań bardzo blisko kogoś, od czasu do czasu go obwąch*j. 14. Kiedy drzwi się zamkną, obwieszczaj jadącym: "Wszystko w porządku, bez paniki, one się otworzą ponownie" 15. Mów ludziom, że możesz zobaczyć ich aurę. 16. Spoliczkuj się mówiąc: "Zamknij się, wszyscy się zamknijcie!" 17. Otwórz brutalnie swoją walizkę (lub torbę) i patrząc do środka zapytaj: "Macie tam wystarczająco dużo powietrza?" 18. Stój cicho i bez ruchu w rogu, twarzą do ściany, nie wysiadaj. 19. "Przestrasz się" innego pasażera i krzyknij (tak jak w jakimś horrorze): "Jesteś jednym z nich!" i powoli się wycofaj. 20. Ubierz na dłoń skarpetę i używaj jej do rozmowy z innymi pasażerami. 21. Obsłuch*j ściany windy za pomocą stetoskopu. 22. Wydawaj z siebie dźwięki przypominające eksplozję kiedy ktoś naciska przycisk. 23. Wytrzeszcz gały na innego pasażera, przez chwilę wyszczerz zęby i obwieść: "Mam dziś ubrane nowe skarpety!" 24. Narysuj kredą na podłodze mały kwadrat i oznajm pasażerom, że "To jest moja prywatna powierzchnia" lub lepiej zaśpiewaj "Mój... ...jest ten kawałek podłogi!"
Wojciech Chmielarz. 39.90 zł 29.93 zł. Audiobook: Były sobie świnki trzy autorstwa Olga Rudnicka, wydawnictwa: Heraclon International. Dostępna w Woblink! Liczba godzin: 10 to gwarancja świetnej zabawy. Bycie żoną swojego męża ma pewne zalety pełne konto i nadmiar wolnego czasu. W zamian wystarczy tylko pilnować, by mąż nie zapominał, dzięki komu żyje pełnią szczęścia. Układ działa jak w zegarku, ale do czasu... Jolka, Martusia i Kama pewnego dnia odkrywają, że w metryce lat im przybywa, nie ubywa, pojawiają się kurze łapki, dodatkowe kilogramy, a w życiu ich mężów inne kobiety. Przyjaciółki postanawiają zmienić swój stan cywilny, zanim zrobią to ich mężowie. Tylko te nieszczęsne intercyzy... W tej sytuacji można zrobić tylko jedno. Zostać bogatą wdową. Żeby to tylko było takie proste... Czas trwania: 10 godzin 15 minut Przepis na rybę po japońsku: Filety z morszczuka (lub innej białej ryby) pokroić na mniejsze kawałki (u mnie takie o długości ok. 4-5 cm). Jeśli filety były mrożone, to najpierw należy je rozmrozić. Następnie każdy dokładnie osuszyć za pomocą ręczników papierowych. Kolejno skropić rybę sokiem z cytryny (niewielką ilością
Były sobie trzy Japonki: Cypka, Cypka Drypka, Cypka Drypka Pimpamponi, Było sobie trzech Japonów: Cap, Capcarap, Capcarap Limpamponi. Cap poślubił Cypkę, Capcarap - Cypkę Drypkę, Capcarap Limpamponi - Cypkę Drypkę Pimpamponi.
144 1. P rzeczytaj zdania. Narysuj na kurtce odpowiednie wzory. Mam nowy parasol. Ten parasol pasuje do mojej kurtki. Kurtka jest granatowa, ma paski, kropki i zygzaki. 2. Połącz linią obrazki przedstawiające dwie takie same tęcze. 3. D orysuj na kostkach kropki, tak aby były one ułożone od najmniejszej do największej ich liczby.
Spotkali się twarzą w twarz nie więcej niż kilka razy, a na "ty" przeszli korespondencyjnie. Znajomość i wymiana listów rozpoczyna się w 1972 roku prośbą redaktora miesięcznika "Nurt" o wiersze do druku, na którą Szymborska odpowiedziała życzliwie. Już wtedy znała też Barańczaka jako poetę. Po czterech latach przerwy korespondencja zostaje wznowiona. Jesienią 1976 roku poetka dedykuje "Panu Stanisławowi Barańczakowi" swój tomik "Wielka liczba" i życzy mu, aby "mógł się rychło zrewanżować zbiorkiem własnych wierszy". Barańczak odpowiada: "pisze do Pani wyrzutek społeczeństwa, kryminalista, którego skazano na rok z zawieszeniem i na grzywnę", a sąd w uzasadnieniu wyroku "wygłosił przekonanie, że okres zawieszenia kary da skazanemu szansę resocjalizacji". Barańczak skazany został za przekazanie dotacji na bibliotekę w celu uzyskania korzyści własnych, a tak naprawdę chodziło o zaangażowanie w działalność Komitetu Obrony Robotników. Niedługo potem poeta stracił posadę na Uniwersytecie Adama Mickiewicza. Szymborska odpowiedziała wyklejanką z cytatem z przedwojennej gazety: "Rzadko który naród miał tyle dobrego i pogodnego humoru, co Polacy. Przejawiał się on nie tylko w pismach wykształconych pisarzów, w opowiadaniach dworskich i gminnych, ale nawet w wyrokach sądowych". Barańczak pisywał długie listy - o wrażeniach po emigracji do USA, o sztuce przekładu, a zwłaszcza o przekładach wierszy Szymborskiej na angielski. Nie tylko je tłumaczył, ale też dbał o ich obecność w prasie literackiej, negocjował umowy, honoraria - zachowywał się jak agent literacki. Szymborska martwiła się, że zajęty przekładami zaniedbuje własną twórczość, on odpisywał, że po publikacji tłumaczeń jej wierszy redaktor z „New Yorkera” zainteresował się też jego poezją. Oboje nie należeli do osób łatwo odsłaniających prywatność, ale i do tego po dekadach korespondencji doszło. Kiedy Barańczak zachorował na chorobę Parkinsona, pisał: "Powtarzam sobie codziennie, że w gruncie rzeczy jestem wybrańcem losu, to znaczy, jeśli już musiałem na coś zachorować, to akurat ta choroba dla mnie jest stosunkowo nienajgorsza. Zmusza mnie na przykład (z powodu trudności z chodzeniem i równowagą) do siedzenia w domu: i bardzo dobrze – tak się składa, że całe życie byłem domatorem. Uniemożliwia występy publiczne? Świetnie dla mnie i dla publiczności – wiadomo, że jako mówca czy recytator nigdy nie byłem wiele wart. A już najlepsze jest to, że zacząłem chorować w odpowiednim momencie historycznym, kiedy już odkryto rolę dopaminy i wynaleziono różne zastępujące ją albo wspomagające lekarstwa". "Niełatwo w Polsce mieszkać po nagrodzie Nobla, oj niełatwo. Dla jednych mam być od tej pory Królową Korony Polskiej, z nożyczkami do przecinania różnych wstęg oraz młotkiem do wbijania gwoździ sztandarowych w rękach. Dla innych jestem w dalszym ciągu zagorzałą bolszewiczką, która była szczera tylko w dwu pierwszych tomikach, a potem przez 40 lat uprawiała chytry kamuflaż, żeby przypodobać się tym naiwnym Szwedom. Są również i tacy, którzy panią Wiesławę Szymberską czytali od zawsze, więc chyba zasłużyli, żeby się z nimi teraz tą nagrodą pokojową Nobla podzieliła. Zwłaszcza biednym parafiom coś się należy" - pisała Szymborska pod koniec lutego 1996 roku. "Z przerażeniem przyjęliśmy informację, że noblowski bankiet trwał cztery i pół godziny. Aż tyle, i to prawdopodobnie bez przerw na rozprostowanie kości i swobodną pogawędkę w kuluarach? Przecież to nieludzkie" - słali wyrazy współczucia Barańczakowie świadomi, że noblistka zwykła odpalać jednego papierosa od drugiego. Nie wiedzieli, że Szymborska stała się pierwszą i, jak dotąd, jedyną noblistką, której pozwolono na bankiecie noblowskim zapalić papierosa. Ponieważ na tym przyjęciu wolno robić tylko to, co robi król Szwecji, Karol Gustaw, chcąc niechcąc, też musiał zapalić. W tym czasie Barańczak, wraz z tłumaczką Clare Cavanagh, przygotowywali kolejne wydania wierszy świeżej noblistki w USA. Pierwszy wybór, wydany przed Noblem, został przez wydawcę okrojony - zamiast 120 wierszy ukazało się w nim tylko 100 utworów. Wznowienie tego tomiku po Noblu obejmowało już 120 wierszy, tak jak pierwotnie chcieli Barańczak i Cavanagh. Wiersze Szymborskiej uważane są za przyjazne tłumaczom, znalazło się jednak kilka utworów, "które po angielsku można by oddać tylko za cenę takich wysilonych konceptów, że i brzmiałoby to sztucznie, i zbyt dalekie byłoby od oryginału" - pisze Barańczak. To tylko osiem wierszy: "Sen", "Wiersz ku czci" i "Notatka" z tomu "Sól", "Pogoń" i "Nicość" z tomu "Wszelki wypadek" oraz "Sen starego żółwia", "Parada wojskowa" i "Jabłonka" z "Wielkiej liczby". Barańczak wprowadza poetkę w tajniki warsztatu translatora. "Był sobie raz. Wymyślił zero" - ta fraza okazała się nieprzetłumaczalna ze względu na unikatową właściwość polskiego przysłówka "raz", który może oznaczać także liczebnik. "Nicość przenicowała się" - to inna fraza, wobec której tłumacze poddali się, podobnie jak wobec wersu "Ubyliśmy zwierzętom. Kto ubędzie nam". Kłopot sprawiła także, wobec ubóstwa angielskich zdrobnień, "jabłoneczka". Poeci świetnie się bawią w tej korespondencji. Szymborska właśnie Barańczakowi przesyła wybór "wierszyków sarmackich", jak je roboczo nazywa. To parodie zwrotki z wiersza Rajnolda Suchodolskiego: "Kto powiedział, że Moskale są to bracia nas, Lechitów, temu pierwszy w łeb wypalę przed kościołem karmelitów!". Poetce posłużyło to za kanwę całej serii parodystycznych wierszyków jak na przykład: "Kto powiedział, że Łotysze/ używają ludzkiej mowy/ z listy zdrowych go wypiszę/ pod murami Częstochowy" czy też "Kto powiedział, że Japońce/ rozmawiają przy herbacie/ temu utnę wszystkie końce/ w szczebrzeszyńskiej kolegiacie". Barańczak sugeruje kilka nazw cyklu "Sarmatoły" oraz "Szowinietki literackie" (ostatecznie utrwaliła się nazwa Moskaliki). Do listu załącza swoje autorskie rozwiniecie tematu - kilkanaście utworów "Kto mi powie, że w Gujanie/ jada się coś prócz bananów/ pierwszy nużam go w guanie/ przed kościołem Franciszkanów" czy też "Kto śmie rzec: nie każdy Turek/ W pień wyrzyna i się piekli - pierwszy palnę mu z dwu rurek/ przed kościołem świętej Tekli". Szymborska z upodobaniem tworzyła też limeryki, zwłaszcza podczas podróży, gdy można było zainspirować się jakąś lokalną nazwą. To Michał Rusinek, zaangażowany po Noblu sekretarz Szymborskiej, przekazał Barańczakowi apel poetki o wypełnienie pewnego braku - nie było dotąd w literaturze polskiej limeryku o miejscowości Ocypel. "Brak ten ma charakter podwójny: stanowi lukę w literaturze rodzimej, jak też i musi stanowić bolączkę dla mieszkańców owej niezlimerykowanej miejscowości" - podkreślał. Barańczak natychmiast chwycił za pióro, aby zaspokoić tę, jak pisał, "jedną z najpilniejszych potrzeb społecznych" i zaproponował aż trzy limeryki o Ocyplu. W archiwum Szymborskiej są one przechowywane w teczce zatytułowanej "Barańczak/ jego cudeńka". Tytuł zbioru wziął się z kartki z wyklejanki z papugą proponująca bezpłatne konwersacje z maja 2005 roku. Tak powściągliwa zazwyczaj Szymborska napisała na niej po prostu: "Chcę Wam powiedzieć tylko, że Was kocham. Inne pozytywne uczucia też wchodzą w grę". Książka Wisława Szymborska, Stanisław Barańczak „Inne pozytywne uczucia też wchodzą w grę. Korespondencja 1972-2011” ukazała się nakładem wydawnictwa a5. Źródło: PAP
Były sobie Ameryki – 7 – Marzenie Krzysztofa Kolumba. Maurycy Hawranek • 7 września 2022 • Skomentuj. 390. Filmy animowane Były sobie Ameryki Wideo nie działa! 0. Uwaga! Włącz blokadę reklam, bo wyskoczą reklamy, których nie kontrolujemy. Filmy wgrywają się do 60 sekund. Jeśli filmy się zacinają, ustaw w playerze
Sandra Tomaszewska miała dwadzieścia osiem lat i wszystko, co jest potrzebne, by odnieść sukces: wykształcenie, inteligencję, ambicję, charakter oraz urodę. Do tego cechowała ją bezwzględność, a także absolutny brak empatii, a jej umiejętność współczucia była w fazie embrionalnej. Wydawała się osobą całkowicie pozbawioną uczuć, które mogłyby stanowić przeszkodę w wykonywanej pracy. Nie żywiła ciepłych uczuć dla klientów, a oni tego nie oczekiwali. Na szczęście nie była adwokatem, co znacznie ułatwiało jej pracę. Obawiała się, że prowadząc sprawy karne, nie zdołałaby zachować tak chłodnej obojętności. Gdyby stanęła twarzą w twarz z ofiarą gwałtu, wówczas obrona gwałciciela mogłaby polegać na jego kastracji i solennej obietnicy, że więcej tego nie zrobi. Albowiem Sandra miała pewne poczucie sprawiedliwości, które jednak znacznie odbiegało od powszechnie aplikację radcowską, lecz nie została w macierzystej kancelarii. Uprzejmie podziękowała i poszła tam, gdzie dawali więcej. Wiele poświęciła, by trafić tu, gdzie się znalazła. Harowała jak wół, by osiągać najlepsze wyniki we wszystkim, czego się podjęła. Jej życiowe motto brzmiało: Cokolwiek robisz, zrób to tego się trzymała przez pięć lat studiów oraz trzy lata aplikacji. A także ucząc się języków – angielskiego, niemieckiego, włoskiego. I zarabiając na to wszystko jako była jej alter ego – wysoka, atrakcyjna blondynka o niebieskich oczach – dzięki szkłom kontaktowym. Wysportowana i wystarczająco inteligentna, by wybierać klientów tylko z górnej półki, czyli tych, którzy mogli dobrze zapłacić za jej ją nazywano. Dla jednych była dziwką, prostytutką, sprzedajną kurwą. Dla innych dziewczyną do towarzystwa, call girl. Ona sama nie używała żadnych określeń. Miała plan: studia, aplikacja, praca, która da jej kopa w górę, nigdy w dół. Rodzina też znajdowała się na tej liście, lecz raczej jako podpunkt niż cel sam w sobie. Ważne, by trafił jej się mężczyzna z odpowiednią pozycją. Nie wierzyła w miłość. Zbyt wielu żonatych facetów ją przeleciało przez ostatnie lata, by pozostała w niej choćby odrobina romantyzmu. A jeśli nawet była, to tylko po to, by Sondra mogła sprostać oczekiwaniom klientów, którzy mieli ochotę na randkę, nie tylko na zniknęła z jej życia rok temu, gdy mecenas Tomaszewska przeniosła się do Warszawy. Nadal była wysportowana i atrakcyjna – w końcu jak cię widzą, tak cię piszą. Szkła kontaktowe i blond peruka wylądowały w pudle na najniższej półce w szafie jako wspomnienie złych czasów, które już nie wrócą, i przestroga, by nie zapominać, skąd przyszła i dokąd była po prostu Sandrą Tomaszewską. Miała krótkie, ciemne włosy, nosiła okulary w rogowej oprawie, za którymi kryły się szare oczy ze złotymi cętkami. Wzrok miała doskonały, ale wiedziała, że okulary dodają jej powagi, a także zyskiwała dzięki nim osłonę, jakby nosiła na twarzy maskę, spoza której nikt nie widział jej samej, lecz to, co chce pokazać światu. Dyskretny makijaż raczej tuszował niedoskonałości urody, niż ją podkreślał. Do tego beżowy kostium ze spódnicą do kolan, czółenka na obcasie, skromna torebka i nieodłączna teczka z dokumentami. Oczywiście nadal była szczupła i zgrabna, jako że nie zamierzała stać się jedną z tych zaniedbanych kobiet, które mają zbyt wiele zajęć i zbyt mało czasu dla siebie, a przynajmniej tak twierdzą. Bo na seriale zawsze znajdą z godzinkę czy dwie, które mogłyby poświęcić na krótki bieg czy nałożenie maseczki na zależało jej, by być lubianą. Nie potrzebowała tego. Potrzebowała uznania dla swojej pracy i talentu. Nie chciała być subtelna i układna. Zamierzała być kurewsko dobra w swoim miała życia prywatnego. Nie miała przyjaciół, tylko kolegów z pracy. Utrzymywała kontakt jedynie z tymi, którzy byli tego warci. Dla reszty świata była po prostu przeszłość ma to do siebie, że lubi wracać wtedy, gdy najmniej się tego spodziewasz. Dla nowego szefa, mecenasa Tadeusza Markiewicza, była po prostu dziwką, bo jeszcze dwa lata temu płacił jej za przyjaciółki, w wieku gdy ceni się znaczenie tego słowa na „s”, kończącego się na „ks”, siedziały mniej lub bardziej wygodnie na przechylonych w tył fotelach w SPA. Na głowach miały białe turbany z ręczników frotté, otulone były miękkimi szlafrokami w tym samym kolorze, na twarzach, dłoniach i stopach położono im maseczki, każdą w innym kolorze. Siedziały w milczeniu, żeby maseczki nie popękały, z plasterkami czegoś chłodnego na powiekach, czegoś, co mogło być ogórkiem, awokado albo czymś zupełnie innym, co zamówiły w zestawie kosmetycznym, a czego nie widziały na mecenasowa Jolanta Markiewicz miała trzydzieści osiem lat i dwoje dzieci w nastoletnim wieku, które serdecznie nienawidziły matki za sam fakt jej istnienia, jak to zdarza się nastolatkom. Ojca nienawidziły jakoś mniej, pewnie dlatego, że ten nie miał czasu ingerować w ich życie, ubiór i oceny, zbyt zajęty sobą i sobą, i… zwana przez przyjaciółki Jolką, miała rude włosy, zupełnie niepasujące do cery, czekoladowe oczy na ogół o wyrazie zbitego psa, przynajmniej dziesięć kilogramów nadwagi umiejscowionych głównie w udach, brzuchu oraz tyłku, do tego rozstępy na wymienionych częściach ciała i po halluksie na każdej stopie. Mimo że regularnie uczęszczała do kosmetyczki i fryzjerki, nie zamierzała zmieniać w sobie absolutnie nie daj Panie Boże, schudnie i mąż znowu zacznie ją ciągnąć do łóżka. A tak to sypia ze swoimi dziwkami, a ona ma święty spokój, i niczym jej nie zarazi, odpukać. Do tego cham myśli, że ona nic nie wie, i dla konieczności utrzymywania wizerunku troskliwego małżonka nie czepia się rachunków za wizyty w SPA, choć kiedyś wymknęło mu się półgębkiem, że rezultatów nie widzi. Mecenasowa Jolka, jak zwykła to czynić zawsze, gdy zmuszona była do milczenia przez przeklętą glinkę czy co też tam miała na sobie, prowadziła rozległe rozważania dotyczące drastycznych zmian w swoim życiu. Problem polegał na tym, że każdy scenariusz kończył się tak samo. Obniżeniem stopy życiowej, co zdecydowanie jej się nie uśmiechało. Tylko że dotychczasowe życie też jej się nie podobało. Och, gdyby nie ta cholerna intercyza…Kamelia Padecka, równie nieszczęśliwa małżonka Macieja Padeckiego, stołecznego komornika, miała lat trzydzieści sześć i zawzięcie walczyła o zachowanie urody, figury i statusu materialnego, który łatwo mogła utracić na rzecz młodszej kobiety. Padeckich nigdy nie łączyła wielka miłość, ale od pół roku początkowa namiętność wyraźnie osłabła, a nie da się ukryć, że była to jedyna przyczyna ich małżeństwa. Kamelia podejrzewała również, że mąż dogadza sobie gdzie indziej, ale jako osoba uzależniona od niego finansowo trzymała buzię na kłódkę. Za to trenowała ciało, jakby chciała startować w triatlonie, zmieniała fryzurę co dwa tygodnie, żeby się Maciejowi nie znudzić, i już zaczynał ją trafiać włosy już jej trafił, a częstotliwość współżycia i tak spadała w alarmującym nic dziwnego, że rozmyślała usilnie, co tu począć ze swoim życiem. Wyszła za mąż zaraz po studiach, skończyła pedagogikę specjalną. Nigdy nie pracowała, doświadczenia nie miała żadnego. Perspektywy zawodowe nie uśmiechały się do niej promiennie, co najwyżej kącik ust krzywo unosił się w górę. W razie rozstania z mężem groziła jej praca w markecie. Pod warunkiem, że zrobi kurs obsługi kasy fiskalnej. A rozwód coraz wyraźniej ukazywał się na też siedziała jak mysz pod miotłą, uśmiechała się czule do małżonka i udawała, że nie widzi resztek szminki na jego tyłku ani cudzych włosów na marynarce. Męża nie kochała nigdy, chociaż kiedyś go lubiła. Intercyzę podpisała bez wahania i to był Skałka była równie nieszczęśliwa w małżeństwie, jak jej przyjaciółki. Zegar biologiczny tykał nieubłaganie, a mąż stanowczo, zdecydowanie i z pełnym przekonaniem odmawiał zostania ojcem. Dziesięć lat temu, gdy wychodziła za niego za mąż, ta deklaracja nawet ją uszczęśliwiła. Liczyła sobie wówczas dwadzieścia cztery lata i przerażała ją odpowiedzialność za nowego człowieczka, bo miała z tym spory kłopot nawet w odniesieniu do to swego rodzaju paradoks, bowiem Martusia chętnie angażowała się w przeróżne przedsięwzięcia. Była stałą wolontariuszką w domu dziecka, gdzie chętnie bawiła się z maluchami. Raz w tygodniu uczęszczała do domu pomocy społecznej, gdzie równie chętnie jak z dziećmi spędzała czas z osobami samotnymi, złaknionymi malutkiej, słodkiej blondyneczce – ten typ urody właśnie reprezentowała – po trzydziestce zaczął się marzyć własny potomek. Przebąkiwała więc coś nieśmiało od czasu do czasu, a już od roku, gdy skończyła trzydzieści trzy lata, wręcz tego maluszka zaczęła się od męża Tobiasz Skałka, właściciel znanej firmy doradztwa podatkowego wyłącznie dla naprawdę dużych przedsiębiorców, nie ufając antykoncepcji stosowanej przez żonę, zaczął stanowczo odmawiać współżycia. Martusia obawiała się, że ten stan rzeczy może potrwać do końca jej klimakterium, które jeszcze jej nie groziło, zostanie więc dziewicą z odzysku. Co więcej, znając upodobanie męża do blondynek, obawiała się, że może nie być jedyną jasnowłosą w jego życiu. I jako już niekochana i nieużywana, tak ogólnie rzecz ujmując, stanie się całkowicie zbędna. Tobiasz empatią nie grzeszył, przeczuwała więc, że jej małżeństwo zmierza do nieubłaganego końca. Problem w tym, że zrobiła dokładnie to samo, co jej przyjaciółki. Złożyła podpis na owym cholernym że przeszłość powróci, był jak samospełniająca się przepowiednia. Ten strach tkwił głęboko w podświadomości Sandry, ale często, częściej niżby tego sobie życzyła, wypływał na wierzch. Wiedziała, że pewnego dnia to się stanie. Ktoś ją rozpozna. Nie przewidziała tylko, że dojdzie do tego tak że jej twarz nie wyraża zupełnie niczego. Był to pozbawiona wyrazu maska, ukazująca profesjonalną uprzejmość. Uśmiech, który pojawił się na ustach Markiewicza, mówił jednak wszystko. Szef ją rozpoznał. Świadczył o tym ironiczny błysk w jego oczach, pełen satysfakcji i złośliwości, a także wyrachowana mina. Nie powiedział wówczas nic, ale Sandra wiedziała, że oto spełnił się jej najgorszy sen. Stanęła oko w oko z byłym klientem, a ten ją pamiętał. Wiedziała, jak to jest. Jemu nic nie zrobią, ją wywalą na zbity pysk. Jedyne, co mogło ją uratować, to obawa Markiewicza przed wieczorem wezwał ją do gabinetu.– Proszę wejść. Pan mecenas czeka na panią – poinformowała ją z obojętnym uśmiechem nie pamiętała jej imienia, nie było jej do niczego potrzebne. Skinęła jej tylko głową, zapukała i weszła do szefa był przestronny, znacznie większy od zajmowanego przez nią. No ale ona nie była jednym z udziałowców kancelarii, a Markiewicz był jednym z założycieli spółki. I on jedyny nosił nazwisko nadające się do reprezentowania firmy. No bo co to za nazwisko Kopytko albo Dobytek, które nosili dwaj jego wspólnicy. Pozostali dwaj jeszcze by uszli w tłoku, ale zgodnie uznali, że „Markiewicz” brzmi prawnik kancelarii był tuż przed pięćdziesiątką, miał przerzedzone szpakowate włosy, opadające powieki nadawały jego twarzy wyraz chytrości, a małe ząbki kojarzyły się z łasicą. Brzuszek miał znacznie większy niż dwa lata temu, nogi zaś wydawały się jeszcze bardziej chude i krzywe. Sandra spotkała się z nim zaledwie kilka razy, a potem za wszelką cenę starała się wymazać te chwile z pamięci. Seks z klientami rzadko sprawiał jej przyjemność, lecz choć nie dawał satysfakcji, na ogół nie budził wstrętu. Markiewicz był wyjątkiem. Do tego wszystkiego wyłaził z niego pospolity cham i prostak. A jego upodobania… wolała sobie tego nie przypominać.– Dzień dobry – przywitała się uprzejmie. – Wzywał mnie pan. Czy chodzi o sprawę…– Nie. Nie chodzi o żadną sprawę – przerwał jej bezceremonialnie. – Z tego, co wiem, nieźle sobie radzisz.– Dziękuję panu.– Jak na zwykłą kurwę – dokończył z nie spodziewała się tak bezpośredniej konfrontacji. Mimo to postanowiła udawać, że nie wie, o co chodzi, zatem powinna się oburzyć. Otworzyła usta, by ostro zaprotestować, ale Markiewicz ją ubiegł.– Możesz kłamać, że nie jesteś Sondrą, ale to nie przejdzie. Zachowałem ulotkę. Na pamiątkę. Jak zgłoszę wspólnikom swoje podejrzenia, a ty zaprzeczysz, jedna z naszych agencji detektywistycznych przeprowadzi dochodzenie i wtedy już nie będzie wątpliwości.– Byłeś klientem. – Sandra uznała, że forma „pan” nie przejdzie jej przez usta. Nie spodziewała się jednak, że będzie musiało jej przejść coś innego.– No i co z tego? – Uśmiechnął się cynicznie.– Jak się wyda moja przeszłość, to twoja też. Jesteś żonaty, prawda? – zapytała beznamiętnie.– Moja żona jest głupia jak but. Mamy intercyzę. Nie odważy się wystąpić o rozwód, bo wie, że na tym straci. Mam mówić dalej?W milczeniu pokręciła głową. No cóż, należało się tego spodziewać. Większość z nich miała żony, z którymi absolutnie się nie liczyła. Nie wszyscy jednak zabezpieczali sobie tyłki. Niestety, Markiewicz należał do tej kategorii, że na alimenty było go stać, a rozdzielność majątkowa uświadamiała jego niepracującej i nieosiągającej dochodów żonie, że jeśli zależy jej na życiu w dobrobycie, a nawet w luksusie, w jej interesie jest postępować tak, by go nie przeciwieństwie do niej, Sandry, ten człowiek nie miał nic do stracenia, koledzy po fachu jeszcze by go poklepali po ramieniu i zapytali, jak było. Ona natomiast… No cóż... otrzyma właściwą etykietkę. Potrzebowała czasu, który z pewnością pozwoli jej coś wymyślić, żeby się pozbyć tego podleca, bo na razie miała w głowie tylko pustkę i strach. A to ostatnie uczucie zdecydowanie jej się nie podobało.– Czego chcesz? – spytała, starając się nie okazywać emocji. To byłoby najgorsze, co mogłaby zrobić.– Na kolana – polecił skurwysyn każe się błagać?! Sandra zacisnęła wargi, ale posłusznie uklękła na miękkim dywanie. Nauczyła się jednego. Czasami, gdy nie masz argumentu siłowego, sprzeciw może cię wiele kosztować. Zbyt wiele.– Nie tam, skarbie. Bądź miła, a się dogadamy. Możesz wiele skorzystać, jak będziesz mądra. – Odepchnął się od biurka. Fotel przejechał jakieś pół metra w tył. – Tutaj. – Wskazał palcem na rozporek spodni, gdzie widniało spore wbijała w męża czekoladowe spojrzenie, które kiedyś urzekło go do tego stopnia, że oświadczył jej się już na trzeciej randce. Szczęśliwa jak skowronek bez namysłu powiedziała wtedy „tak”.Spojrzenie w zamyśle miało być jadowite i pełne niechęci, bo mimo że wróciła myślami do owej chwili, gdy wypełniła ją i uniosła do bram niebios bezbrzeżna euforia, upadek z tak wysoka musiał boleć jak jasna cholera. Zastanawiała się właśnie, jak to jest, że najszczęśliwszy moment w życiu z perspektywy czasu okazał się jej największym życiowym błędem, prowadzącym do tego, co ma teraz. Czyli JEGO.– Tak, kochanie, o co chodzi? – zapytał Tadeusz, widząc rozmarzone spojrzenie tylko nadzieję, że nie zebrało jej się na amory, bo na widok rozstępów i trzęsącego się od tłuszczu tyłka Jolki jego najlepszy przyjaciel odmawiał posłuszeństwa.– Robię tylko w głowie listę zakupów, Tadziku – odpowiedziała z uśmiechem, przeklinając swoje oczy w chwili największego gniewu jej spojrzenie było łagodne, nadawało twarzy wyraz słodyczy i bezradności. O ile przydawało się to niekiedy w relacjach z ludźmi, o tyle mąż był wciąż przekonany o niesłabnącej z czasem miłości Jolki, a dzieci chodziły jej po głowie i do tego tańczyły kankana, nie przejmując się zupełnie miernymi próbami zyskania przez matkę jako takiego autorytetu. Traktowały ją dokładnie tak jak ich ojciec, jak małego słodkiego głuptaska, którego można ignorować, ile się da.– Mam nadzieję, że nie zabrakło ci pieniędzy? – Jego pytanie zawierało sporą dawkę dom i osobiste wydatki żony przeznaczał sporą sumę, która, w jego mniemaniu, była jak najbardziej wystarczająca. Nie zamierzał zwiększać owej kwoty, żeby Jolka szastała forsą na prawo i lewo. Efektów tych wszystkich zabiegów upiększających i tak nie widział. Brał jednak pod uwagę, że bez SPA i całej reszty mogłoby być jeszcze gorzej, a wtedy nie będzie mógł jej ludziom pokazać. Wizerunek przykładnego męża i ojca bardzo się dla niego liczył.– Nie po to tak ciężko haruję, żebyś wszystko przepuściła na fatałaszki – dodał z niechęcią.– Ależ skąd – zaprzeczyła szybko, widząc jego minę zwiastującą wybuch. – Przecież wiesz, że po to planuję wydatki, żeby na nic nie zabrakło i żebyś nie musiał nic dokładać. Wiem, jak ciężko pracujesz – dodała Tadzik spojrzał na nią łaskawie, po czym zapytał:– Może miałabyś ochotę wybrać się ze mną na bankiet? Nic wielkiego. Pokręcimy się trochę i wracamy.– Byłoby miło – odpowiedziała machinalnie, wiedząc doskonale, że zaproszenie nie miało na celu sprawienia jej prostu od czasu do czasu mąż musiał się z nią pokazać, aby wszyscy widzieli, że taki pracoholik jak on dba o żonę i dzieci, które notabene widywał najczęściej wtedy, gdy wyciągał zdjęcia z portfela, by pokazać je znajomym i klientom. Zdjęcia, które mu regularnie wymieniała. W przeciwnym wypadku pokazywałby fotografie pięciolatków i puszył się jak młody tatuś, zapominając, że starsze z dzieci, syn Tymoteusz, dokładnie za rok osiągnie pełnoletność, a córka Regina – za dwa.– Stroje wieczorowe? – zapytała.– Tak, postaraj się ładnie wyglądać.– No cóż, chyba coś znajdę w szafie. Może ta czarna suknia z aksamitu? Pamiętasz? Włożyłam ją cztery lata temu na imprezę pożegnalną… Jak mu tam było? No, nieważne. Myślisz, że będzie dobra? – zapytała z udawanym niepokojem. – To dość klasyczny krój, nie wychodzi z mody. Gorzej, jeśli ktoś będzie pamiętał tę sukienkę. A może…– Kup sobie coś – powiedział szybko, wzdrygając się na myśl, że żona chce włożyć tamtą koszmarną kieckę, która z pewnością okaże się na nią za obcisła. Wtedy Jolka też nie wyglądała w niej za dobrze, a była wówczas młodsza przynajmniej o pięć kilo. – Masz tu moją kartę kredytową.– Och, dziękuję, Tadziku. – Zatrzepotała rzęsami. – Ale wiesz, że do nowej sukienki będę musiała jeszcze kupić buty i torebkę. To za dużo. – Przesunęła kartę na powrót w jego stronę. – Może coś pożyczę od…– Jolka! – zdenerwował się. – Tam będą ważni ludzie. Nie możesz wyglądać jak kopciuch!– Świetnie! To może jeszcze mam spędzić pół dnia u kosmetyczki i fryzjera? – Zirytowała się, odsuwając z brzękiem filiżankę. – Wiem, wiem, nie musisz nic mówić. Jestem świadoma twojej pozycji. W końcu tak ciężko na nią pracowałeś. Nie powinnam tak się zachowywać. Obiecuję, że nie przyniosę ci wstydu – zapewniła, na powrót sięgając po leżącą na stole kartę i wstając, by pocałować małżonka w czubek głowy. – Wiesz, jaka jestem z ciebie dumna? Wszyscy zazdroszczą mi takiego męża – skłamała na koniec, nim wyszła z jadalni, zostawiając Tadeusza napuszonego i zadowolonego z siebie.– Co za kretyn – mruknęła tylko do siebie, wspinając się po schodach i wycierając z obrzydzeniem usta. Znów czymś sobie wysmarował głowę. Pewnie kolejny niezawodny środek na porost włosów. Niech wreszcie, do diabła, kupi sobie perukę! Stać go!Kamelia poprawiła opadającą na czoło rudą grzywkę. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze i posłała fryzjerowi uśmiech. To było to. Ten odcień kasztana, odbijający refleksy świetlne, ten połysk… Wyglądała jak nowa kobieta i dokładnie tak się czuła. Problem w tym, że ta nowa kobieta wciąż miała zupełnie tego samego męża i nie widziała przed sobą żadnych perspektyw na zmianę. Przynajmniej nie na pozytywną. Spojrzała na zegarek. Do powrotu Macieja ma jeszcze trzy godziny. To powinno wystarczyć. Zapłaciła, umówiła się na następny raz i stawiając zamaszyste kroki, ruszyła na postój taksówek, bo prawa jazdy nie zrobiła do tej pory. Przerażała ją wizja samodzielnego poruszania się autem po minut później wchodziła do centrum fitness, gdzie kilka razy w tygodniu trenowała ciało, odzyskiwała spokój wewnętrzny i wyciskała wszystkie soki ze swojego prywatnego trenera, za którego płacił, rzecz jasna, jej wiarołomny Maciej pierwszy zaczął, usprawiedliwiała się w myślach, wchodząc do salki, w której Darek coś tłumaczył jakiemuś mięśniakowi. Mówił wolno i wyraźnie. Albo mięśniak był obcokrajowcem, albo… po prostu był Maciej pierwszy zaczął ją zdradzać i zaniedbywać. Kobieta ma swoje potrzeby. Minęły czasy, gdy musiała leżeć z rozłożonymi nogami i myśleć o Anglii. Biorąc jednak pod uwagę stagnację, która panowała w jej małżeństwie, tamte żony i tak cieszyły się większym zainteresowaniem swoich mężów niż ona. Byle o niczym się nie dowiedział, bo wówczas nie będzie jej stać nawet na pomachał ręką na znak, że ją widzi, zamienił jeszcze kilka słów z klientem, po czym podszedł do niej.– Witaj. – Pocałował ją w policzek.– Cześć, trenerze. – Chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą. – Gabinet wolny?– Owszem. – Roześmiał się, obejmując ją w pasie. – Zakładam, że nie chodzi o nowy plan ćwiczeń? Ładny kolor – pochwalił, patrząc z uznaniem na jej włosy.– Cieszę się – odparła do środka, Kamelia przekręcił klucz w zamku i poleciła:– Ściągaj spodnie. Nie mam dużo czasu, a zamierzam dojść przynajmniej dwa razy, więc się postanowiła uwieść męża. Tak, to jedyne wyjście. Musi się zamienić w femme fatale i uwieść Tobiasza, bez względu na to, czy będzie tego chciał, czy też nie. Podkreśliła tuszem duże, błękitne oczy, by stały się jeszcze większe i bardziej błękitne. Wargi pociągnęła czerwoną szminką. Czarno-czerwony gorset prowokująco unosił piersi, podkreślając talię osy. W przeciwieństwie do Kamy Marta nie lubiła się pocić, więc wciąż była na jakiejś diecie. Po namyśle postanowiła zrezygnować z koronkowych majtek. Włożyła tylko pończochy i pas, a potem wsunęła nogi w obcisłe, lśniące kozaki na niebotycznie wysokim przed lustrem, przyglądając się własnemu odbiciu. Kurczę, gdyby była facetem, sama by siebie przeleciała. Uśmiechnęła się uwodzicielsko. Cofnęła się i ruszyła do przodu, kołysząc zalotnie biodrami. Obserwowała w lustrze każdy swój ruch. Jak tylko usłyszy podjeżdżający samochód, zejdzie na dół, powoli, tak by Tobiasz mógł widzieć każdy jej ruch, a potem pozwoli, by ją zerżnął zaraz przy samych drzwiach. To powinno wprawić jej małżeństwo na powrót w ruch, a jak już zacznie się między nimi układać, wtedy znów porozmawiają o dziecku i…– Jeszcze nie jesteś gotowa?Męski głos za plecami wprawił ją w taki popłoch, że krzyknęła ze strachu.– Co ty masz na sobie? – zapytał, mierząc ją pełnym niesmaku spojrzeniem. – Wyglądasz jak dziwka. Przebierz się i zmyj z twarzy to świństwo. Za godzinę mamy bankiet.– Jaki bankiet? – wymamrotała zawstydzona.– Jak to, jaki? – zdenerwował się, po czym klepnął się w czoło i wyjaśnił zirytowany: – Szlag, zapomniałem ci powiedzieć! Mam jeszcze jednego klienta, muszę zaraz wracać do biura. Wpadłem tylko po nieszczęśliwa, pozbawiona godności i kobiecości, patrzyła, jak mąż wyjmuje z szafy garnitur, czystą koszulę i krawat, wciska pod pachę pudło z butami i wychodzi z pokoju, rzucając na odchodnym:– Doprowadź się do ładu i przyjedź do centrum. I znajdź sobie jakieś zajęcie, a nie…Reszta słów jej umknęła, gdyż Tobiaszek opuścił już pokój, co nie znaczy, że przestał mówić. Trzaśnięcie drzwi na dole obwieściło wszem i wobec, że już wyszedł z domu. Tymczasem Martusia nadal stała przed lustrem, patrząc na siebie z przygnębieniem.– Twoja strata – rzuciła w końcu pod adresem nieobecnego męża. Przysunęła do toaletki krzesło i usiadła, rozkładając szeroko uda. Z szuflady wyjęła wibrator. W końcu nie po to tak się ubierała, żeby nic z tego nie skrupulatnie wykorzystała limit na karcie męża. Sukienka kosztowała znacznie mniej niż kwota, którą ten sknera zobaczy na wyciągu. Wyglądała całkiem ładnie i najważniejsze, że miała właściwą metkę. Tadzik będzie zadowolony, a że sukienka była przeceniona… No cóż, ona, Jolka, na pewno mu tego nie powie. Zaszalała i kupiła jeszcze kilka bluzek oraz spodni, na które na pewno nie dałby jej pieniędzy. Na szczęście na wyciągu bankowym będzie widać tylko kwotę i nazwę sklepu, a nie specyfikację dokonanych trudem stłumiła ziewnięcie. Nudziła się jak jasna cholera. W dodatku przez te czekoladowe oczy sprawiała wrażenie Matki Teresy i garnęli się do niej wszyscy nieudacznicy, którzy koniecznie właśnie jej musieli się wyżalić. Udawała więc, że słucha wywodów niedocenianego przez szefową gryzipiórka, jednocześnie rozglądając się dookoła za jakąś znajomą, mile widzianą twarzą, i znieczulała się kolejnym drinkiem. Upijała się na spokojnie, więc póki nie otworzy ust, nikt się nie zorientuje. Ale do tego momentu miała jeszcze czas. Jakieś… spojrzała na zegarek… Trzy drinki.– Przepraszam pana. Właśnie mój mąż się się z uśmiechem, nie pamiętając imienia ani nazwiska rozmówcy. Ruszyła przed siebie, czując, że jej limit mógł się zmniejszyć od ostatniego bankietu. Ściany stały prosto, podłoga nie pływała, ale krok Jolki stał się zbyt zamaszysty, a biodra miały ochotę na salsę, która nigdy na trzeźwo jej się nie udawała. Bezpiecznie dotarła do ściany, gdzie zamierzała pozostać przez jakiś DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
Były sobie trzy klasztory: Zvrnec we Wlorze, Ardenica w Lushnja i Apollonia w Fier – co je łączy? Wśród nich wybierał miejsce swego ślubu największy bohater Albanii - SKANDERBEG: Gjergj Kastrioti Skënderbeu w Polsce zwany Jerzym Kastriotą.
Gal, ale co w nim dobrego? Automat kierunkowskazów "wraca" dźwignię (i tym samym wyłącza kierunkowskaz), przy określonym kącie skrętu kierownicy. Ma to spowodować, że nie musimy ręcznie go wyłączać po zakręcie. Kąt powinien być dobrany tak, żeby wyłączał po zakręcie, ale nie wyłączał w trakcie zakrętu (przy drobnych korektach toru jazdy w zakręcie). Przy zmianie pasa na drogach wielopasmowych, kąt skrętu kierownicy jest zazwyczaj zbyt mały, aby automat zareagował. Wobec tego, przy zmianie pasa masz trzy opcje: 1. Włączasz i wyłączasz kierunkowskaz za każdym razem ręcznie (często o tym zapominając - no bo zazwyczaj robi to automat - w związku z czym jedziesz dalej prosto na włączonym kierunkowskazie). 2. "Pykasz" w dźwignię kierunkowskazu trzy razy (jedno mignięcie to raczej za mało...). 3. "Pykasz" raz, a kierunkowskaz miga trzy razy. A dlaczego w OBK przydałby się ten patent również w mieście? Bo automat w OBK jest ustawiony na stosunkowo duży kąt skrętu (w/g ASO - nie ma regulacji) i nie "wraca" dźwigni nawet w niektórych zakrętach w mieście, kiedy idą dość łagodnym łukiem. W starych samochodach, gdzie kierunkowskazy obsługiwane były przez dość głośny stycznik, to nie był problem - trudno było go nie słyszeć. Obecnie kierunkowskazu właściwie nie słychać, chyba, że dźwięk stycznika imituje się elektronicznie i wysyła na jeden z głośników w samochodzie (jak w Renault, np.) Auto ma być dla człowieka a nie człowiek wkładką biologiczną do komputera który o wszystkim decyduje. Jest to jedna z moich ulubionych urban legends...
🎵 NUTY 🎼 https://nutyoddarka.pl/byly-sobie-kurki-trzy-c-3_206.html🎶 ZBIÓR NUT 🎼 http://nutyoddarka.pl/produkt/zbior-nut-do-piosenek-dla-dzieci/-----💛
Skłodowscy ze Skłodów ​ Dziwna to wieś - Skłody. – Dzieli się na Skłody-Stachy, Skłody-Średnie i Skłody-Piotrowice. Było sobie niegdyś zapewne trzech braci Skłodowskich i podzielili się tak wioską swego ojca po równu. Dawno to być musiało, bo dziś Skłodowskich we wsi pełno, nie mówiąc już o tych, co się po świecie nieraz daleko rozeszli, jak na przykład Maria Skłodowska-Curie, co odjechała aż do dalekiej Francji. (…) ​ Dziwna to wieś – Skłody. Tutejsi domorośli etymolodzy wywodzą jej nazwę z połączenia dwóch słów: „z kłody”, że niby było tu kiedyś, kiedyś grodzisko słowiańskie z drewnianych kłód zbudowane. Może dlatego – Skłody, a może i nie. Ale od lat jeden z gospodarzy na skraju Skłodów wyorywuje na swym dziwnie wybrzuszonym poletku kawały zwęglonych belek. Nie wszędzie pług na nie natrafia, tylko w pasie obiegającym pólko amfiteatralnie jest ich przy każdej orce pełno. Chyba to wiarygodniejsze od amatorskich wywodów językoznawczych, a przecież potwierdzające je. W pobliżu jest wzniesienie, porośnięte kępą drzew; gdzie nigdy nic się nie uprawiało, gdzie czasem pasą się krowy wsiowe; pagórek zowią – Żal albo Żale. Było tu zapewne pradawne cmentarzysko pogańskie, a jego piękne nazwanie przetrwało do dziś używane w nieświadomości jego pochodzenia i pierwotnego sensu. Jest tutaj też miejsce gajem zwane, choć gaju gaju żadnego nie ma; jest okolica Za Stawem choć stawu – ani śladu; jest miejsce o dziwacznej nazwie: Rękal… Tak oto w Skłodach długowieczne przezwiska, miana, nazwy i imiona żyją, świadcząc o bardzo odległej przeszłości, która je zrodziła: żywotne imiona umarłych spraw i rzeczy. Nikt z tutejszych nie próbuje odgadnąć, dlaczego „dołek” na rzece Broczysko nazywa się Pikoś, skrawek nadrzecznej ziemi – Redunie, pusta łąka – Zagajec, a pastwisko – Okrąglica. Tak było, tak jest – i już. Skłodowskich w Skłodach i okolicy jest dziś co niemiara. Więc trzeba jakoś odróżniać tych od tamtych, a tamtych od owych. Toteż każdy ród nosi, prócz nazwiska brzmiącego u wszystkich jednakowo, przydomki, przezwania. Nie figurują one w papierach, ale w życiu równie są ważne jak oficjalne nazwiska, równie potrzebne. I tak są Skłodowscy-Sędziki, są Schabiki, Nisiajki, Kabaty, Mojżesze, Wieprzczyki, Rochy, Paluchy, Biskupy… ​ Tak o Skłodach i rodzie Skłodowskich pisał Jerzy Ficowski – poeta, cyganolog, powstaniec warszawski, działacz antykomunistyczny (zm. 9. maja 2006 r.). Wiele ciekawych cech wspólnych dla mieszkańców Skłodów funkcjonuje do dnia dzisiejszego. Nadal żyją tu potomkowie tamtych „Paluchów”, z których wywodzi się nasza słynna noblistka, czy „Schabków”. Nadal w języku obiegowym istnieją nazwy miejsc opisywanych przez Ficowskiego. Nie musimy się jednak domyślać co oznaczają i czy ich regionalna historia jest tożsama z faktami. Jeśli chodzi o dawne grody, to badania archeologiczne, choć pobieżne, pozwalają nam na potwierdzenie istnienia obszaru grodowego w Skłodach-Stachach. Stwierdzono tam obecność wałów obronnych, podobnie jak w Podbielu i Wiśniewie. Byłyby to mniejsze grody w systemie warowni przygranicznych, z których wyróżnić należy te większe; w Wiźnie, Ostrołęce, Łomży, Nowogrodzie, Pułtusku, czy też Święcku. ​ Sami Skłodowscy, jak twierdzą językoznawcy wzięli swe nazwisko od Prusaków i zamieszkiwali okolice Andrzejewa na przełomie XIV/XV w. Przeważnie pieczętowali się herbem Jastrzębiec albo Dołęga. Pierwsza siedziba Skłodowskich podzielona została na trzy mniejsze miejscowości. W ten sposób powstały Skłody Magna, czyli Skłody Wielkie, Skłody Media (Średnie) i Skłody Parva, czyli Skłody Małe. Miejscowości te nadal istnieją w swoim bezpośrednim sąsiedztwie. Zmieniły się tylko ich łacińskie nazwy. Obecnie są to: Skłody-Stachy, Skłody-Średnie, Skłody-Piotrowice. Wielkość miejscowości bezpośrednio przekładała się na liczbę mieszkańców. I tak, pod koniec XIX wieku w Skłodach-Średnich było 16 domów i 82. mieszkańców. Od roku 1827. nieznacznie się rozrosły, gdyż miały wtedy 14 domów i 78. mieszkańców. W roku 1827. w Skłodach-Stachach było 13 domów i 82. mieszkańców. Około roku 1880. domów było o jeden mniej, a mieszkańców o sześciu więcej. Najmniejsze Skłody-Piotrowice będące własnością Piotra Skłodowskiego miały w roku 1827. cztery domy i 27. mieszkańców. Około roku 1880 ilość domów zmalała o jeden, ale ilość mieszkańców wzrosła do 33. Tyle możemy dowiedzieć się ze „Słownika geograficznego Królestwa Polskiego”. ​ We „Wspominkach starowarszawskich” Jerzy Ficowski opisał jednego z „Biskupów” – Hipolita Skłodowskiego, zwanego po prostu „Hipem”. Warto przypomnieć tę barwną postać: ​ Kiedy Hip-Biskup powrócił do Skłodów przed laty po rosyjsko-japońskiej wojnie, którą przebył w dalekiej Mandżurii, począł olśniewać swojaków opowieściami o „Kitajcach”. Słuchali go ludzie chętnie, bo pamięć miał dobrą, a gadanie tęgie. I właśnie przez to gadanie doszło kiedyś w zarębskim parafialnym kościele do zatargu między księdzem proboszczem a… Biskupem. A jak to było – opowiem. Do kościoła w Zarębach przylega podparty ciężkimi skarpami dawno już opuszczony przez mnichów klasztor. Na jednym z korytarzy klasztornych zebrali się ludzie wokół naszego Biskupa, wysłuchując po raz któryś tam opowieści o Kitajcach. Dowiedział się ksiądz o tym i z ambony zgromił Biskupa za to, że mu wiernych od kazania odciąga i na swoje kitajskie kazania zwabia. No, ale księża odchodzili, przychodzili nowi, a Biskup-Hip jak był, tak jest i o Kitajcach prawi po dziś dzień. Każdy proboszcz zaprowadzał swoje porządki, a jeden na parę lat przed ostatnią wojną takie zamaszyste sprzątanie urządził w klasztorze, że tylko nad Zarębami fruwały sadze z biblioteki poprzedniego zmarłego proboszcza, którą ksiądz kazał spalić. Było w niej wiele bezcennych książek, ale cóż? Proboszcz się na nich tyle znał, co nasz Biskup, który ani czytać, ani pisać nie umie… ​ Zaczął Biskup swoją służbę w ruskim wojsku jako niespełna dwudziestodwuletni młodzieniec w tysiąc dziewięćset pierwszym roku. Najpierw stacjonował w Finlandii i do dziś – opowiadając o służbie w Gęsim Forcie – pewien jest, że się tak właśnie nazywa po polsku owo fińskie miasto. Dwa lata przeżył w „Gęsim Forcie”, opowiada o tamtejszych zasiewach w sierpniu i zbiorach w październiku, o czystości Finów i o dobrym, tłustym jedzeniu. A lata owe tak pamięta, jak by były tuż-tuż, jak by dopiero co minęły. I morze, co wchodziło głęboko w ląd, i zimne białe noce widzi jeszcze dokładnie. Ale Finlandia to tylko wstęp do jego odysei wojennej, to prehistoria Kitajców, wyłącznego niemal tematu jego gawędy, która się nigdy nie kończy. (…) ​ Ichnie miasta kitajskie były otoczone wielkimi murami, że się wrogowi dostać do środka niełatwo. Jeden mur, potem pusto – jak stąd do tamtego drzewa – i znów mur. Na taką wojnę jak tamta to dobre było. A Japońce to waleczny, „chybitny” naród, chociaż raz przydarzyła im się taka przygoda: był z nami jeden dobrowolec z Petersburga. Japońce mieli samoloty, a Rusini – nie. I jak raz gruchnęło, to tego dobrowolca ogłuszyło całkiem. Dają mu jakiś rozkaz, on nic nie słyszy, myśli, że trzeba iść tam, gdzie ognisko widać rozpalone. Poszedł, a tam jeden Japoniec wieczerzę warzy, a inne śpią. Jak zobaczył tego dobrowolca, krzyk podniósł: a-la-la-la-la! I wszyscy uciekli, a dobrowolec wielkim zwycięzcą został i sam nie wiedział, co się stało i jak… Zdarzała się też dziwna zgoda na froncie. Jakeśmy stali nad rzeką, Japoniec po tamtej stronie wody a my – po tej, to łapaliśmy ryby na swoim brzegu, a oni – na swoim. I nikt do nikogo nie strzelał! Żeby ryb nie płoszyć… ​ No, posłuchałoby się jeszcze, a tu już czas odejść. Żegnam się z Biskupem, ale to nic. Przyszedł jakiś sąsiad, są uszy do słuchania, opowieść o Kitajcach będzie się toczyć dalej. Po tamtych odległych czasach szły lata mniej odległe: wojna światowa, niemiecka niewola i znowu powrót do Skłodów, tym razem na stałe. Więc mimo fenomenalnej pamięci plączą się czasem kitajskie wspominki z niemieckimi. Nie dziw: przecież i tam, i tam – obczyzna. A najlepiej jest u siebie, w Skłodach. Już po żniwach. Na rżyskach – „przepiórka”: słomiane warkocze, pokładzione na ścierni starodawnym żniwiarskim zwyczajem i kawałki chleba dla przepiórek, na szczęście, na pomyślność przyszłych plonów. To są żniwa prawdziwe: i w porę, i ludziom dogadzające, i ptakom. Hipolit Skłodowski uważa, że tu – najlepiej, nie tak dziwacznie jak tam, gdzie chanzię piją zamiast gorzałki, czy tam, gdzie sieją w sierpniu, a zbierają w październiku – gdzieś pod Gęsim Fortem. .
  • unf1z2ai95.pages.dev/896
  • unf1z2ai95.pages.dev/674
  • unf1z2ai95.pages.dev/997
  • unf1z2ai95.pages.dev/135
  • unf1z2ai95.pages.dev/896
  • unf1z2ai95.pages.dev/33
  • unf1z2ai95.pages.dev/464
  • unf1z2ai95.pages.dev/969
  • unf1z2ai95.pages.dev/648
  • unf1z2ai95.pages.dev/735
  • unf1z2ai95.pages.dev/225
  • unf1z2ai95.pages.dev/960
  • unf1z2ai95.pages.dev/649
  • unf1z2ai95.pages.dev/339
  • unf1z2ai95.pages.dev/89
  • były sobie trzy japońce